Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/91

Ta strona została przepisana.

warg i błąkające się na czole zmarszczki wzruszenia i myśli.
Ibrahim wstał i wyszedł na podwórze zajazdu.
Klasnął w dłonie, a, gdy podbiegł do niego służący, kazał mu rozkulbaczyć ogiera, napoić i dać obroku.
Powrócił do zajazdu i wyciągnął się wygodnie na miękkiej macie, skinąwszy na gospodarza, aby mu podał nargile.
Leżał, puszczając powoli strugę dymu i rozważając wszystko, co słyszał i widział tego dnia, pełnego wrażeń. Nadsłuchiwał chwilami, łowiąc uchem ciche rozmowy i szepty sąsiadów.
Kilka razy doszło go imię — Feisal.
Podniósł głowę i słuchał z wytężoną uwagą i bacznością.
Jakiś sędziwy, dostojny Arab mówił do siedzącego obok młodzieńca:
— Feisal potrafi podnieść przeciwko Turkom wszystkie szczepy syryjskie i mezopotańskie... Chodzi teraz o Druzów... Nikt nie wie, co oni myślą i do czego dążą... Tymczasem są bardzo potrzebni do powstania Arabów i walki o niepodległość. Są waleczni, dobrze uzbrojeni, mieszkają w niedostępnych górach i w swoich „kasbach“ mogą bronić się nieskończenie długo...
— Przecież są Arabami, więc powinni powstać razem z innymi? — spytał młody.
— Ha, są Arabami, powiadasz? — cicho zaśmiał się starzec. — Właśnie, że nie! Maja oni połowę krwi naszej, a drugą połowę stanowią domieszki giaurów. Czego tam niema?! Francuzi, Anglicy, Niemcy, Hiszpanie, Włosi — wszyscy