Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/95

Ta strona została przepisana.

oczach jego migotały iskierki ostrego zaciekawienia.
Niepokojący Atrasza człowiek nie miał na głowie turbana z czerwonemi opaskami mumena, więc młodzieniec spostrzegł płowe włosy, rozrzucone w nieładzie i jeden długi kosmyk ich, spadający na dziwnie białe, prawie nie tknięte żarem słońca czoło.
— Dobrej nocy! — mruknął nieznajomy. — Niech Allah — Sędzia sprawiedliwy, ześle ci, sidi, sny kojące, radosne!
— Dziękuję! — odparł Atrasz. — Niech i dla ciebie, szlachetny panie, miłościwym pozostanie tej nocy Allah — król królów.
— Nie śpisz?
— Sen nie nawiedził moich powiek, panie... Chcę pozostać tu sam w spokoju, ciszy i zadumie... — rzekł Ibrahim, z trudem poruszając ustami.
— Salam...
Młody góral w milczeniu dotknął dłonią czoła i warg.
Siedział długo i nie podejrzewał, że w tej chwili w ciemnej izbie jeden z Arabów starannie przeszukiwał pozostawiony przez druzyjskiego wodza burnus, torbę i pas.
Wreszcie złożył wszystko na dawnem miejscu i pochylił się nad leżącym w kącie białym szeichem.
— Żadnego listu nigdzie nie znalazłem, dostojny, świątobliwy sidi! — szepnął. — Być może, że człowiek ten ma go przy sobie?
— Czy oglądałeś, Szakirze, siodło Druza?
— Tak, panie! — odparł. — Podprułem nawet terlicę i skórę na łękach. Nic nie znalazłem!...