Na podwórzu Karawan-seraju w Ehr-Gurba dawno już pokładły się najedzone wielbłądy i osły. Przestały ujadać chude, śmigłe psy, odpowiadające na wycie szakali. Noc głęboka ogarnęła całą pustynię — od górzystego brzegu morza aż do najdalszych krańców pustyni, szarej, martwej.
Na werandzie, oparłszy łokcie na kolanach i złożywszy głowę na dłoniach, wciąż jeszcze siedział pogrążony w zadumie Ibrahim ben Atrasz.
W duszy młodego, wojowniczego szeicha Druzów zrywały się namiętne uczucia, porywy płomienne
W tej duszy dzikiej, groźnej szalał wicher, potężny „chamsin“ pustyni.
Tak w jaskrawy, słoneczny, skwarny dzień, pełen nieuchwytnych dla ucha żyjących istot odgłosów walki palących promieni, zgiełku, tworzonego przez ulatujące pod blade niebo strugi gorącego powietrza i parnego oddechu ziemi, zalega nagle trwożna, przerażająca cisza.
Starzy bardowie opowiadają po koczowiskach, że to śmierć przetaluje i spogląda czarnemi oczodołami pustej, nagiej czaszki, badając, czy nie przyszedł czas, aby władzę swoją zatwierdzić mogła na ziemi, wyrwawszy z korzeniami wszystkie