Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/98

Wystąpił problem z korektą tej strony.

pędy życia, zabijając jadowitem tchnieniem najdrobniejsze ziarnko, dążące do upojnej chwili rozkwitu.
Cisza staje się coraz groźniejsza, wzbudza lęk niewysłowiony, czai się wszędzie i zewsząd czyha...
Beduini znają te chwile straszne, gdy do serc zakrada się beznadziejność, a do duszy — trwoga.
Rozumieją to także zwierzęta.
Wielbłądy wyciągają szyję, zaciskają chrapy, oczy mrużą i przyśpieszają kroku; osły niżej opuszczają głowy i uszy tulą bojaźliwie. Odlatują, szybko wymachując skrzydłami, ptaki drapieżne — grabarze karawan: orzeł, sęp, sokół i jastrząb sz[...] — kwilący jak dziecię skrzywdzone. Odlatują i ukrywają się w jaskiniach na szczytach skał nagich.
Pierzchają do swych legowisk — plamista pantera; przerażająca podróżnych chichotem złowrogim hiena i płochliwy szakal, skowycząc żałośnie. Śmigają do nor — zając pustyni; zabawny figlarny skoczek; jaszczurki i rogate żmije jadowite o głowach płaskich i żółtych oczach, ziejących nienawiścią; czołgają się do swych kryjówek pod zwałami kamieni czarne i żółte skorpiony, gryzące stonogi, szybkie, jak smagaiący bat...
Ludzie szczelnie obwiązują ogorzałe, na bronz opalone oblicza płachtami wilgotnemi, otulają się starannie w burnusy, na „keffieh“ narzucają i ściągają pod brodą „rubbeh“ — trójkątne kawałki tkaniny, zwisającej z ramion: pasy podciągają, mocniej i pewniej usadawiają się w wysokich siodłach.