Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/100

Ta strona została przepisana.

czarnego ciała. Przez dziury wyglądały okryte ropiącymi ranami kolana. Znękana, obrośnięta rudymi kłakami, wylękła twarz krzywiła się przerażająco usiłując wyrazić uśmiech. Na czole, poprzez sączącą się krew, widniał głęboki, ni to blizna po źle zagojonej ranie znak; zniekształcony, o wyrwanych nozdrzach nos i owrzodzone, popękane wargi przejmowały zgrozą i wstrętem. W zaciśniętej dłoni człowiek ten trzymał kiścień“ — krótki kij, z uwiązanym na rzemyku kawałkiem żelaza. Lis ujrzawszy te broń domyślił się, kogo widzi przed sobą.
— Jesteś „brodziaga“, zbrodniarz, uciekający z katorgi? — spytał, patrząc groźnie na nędzarza.
Ten wyjąkał szczekając zębami:
— Tak... zbiegłem z więzienia w Akatuju... Znęcano się w katordze nad aresztantami... Wypalono mi żelazem numer na czole... Szczypcami wyrwano nozdrza... bito... torturowano przykutego do taczki, bezbronnego... chorego... Nie mogłem dłużej znieść takiej męki... zbiegłem... idę już pięć miesięcy... przedzieram się przez tajgę omijając osady, aby nie wpaść w ręce policji... Żywię się jagodami, surowymi grzybami i korzeniami... Gonię resztkami sił...
Umilkł, z jękiem usiadł na ziemi i nagle szlochać zaczął straszliwie, głucho. Z zadartą, potworną głową i szeroko otwartymi ustami stał się przerażająco podobny do wilka i wył jak wilk.
— Dlaczego napadliście mnie? — spytał Lis.
— Chciałem was zabić... bo jesteście kozakiem, strzegącym dróg leśnych... — mruczał zbieg urywanym głosem.
— Nie jestem kozakiem!... Tu nie ma kozaków, ani policji... — uspokoił go zesłaniec.
— Chwała ci, Boże! — westchnął zbieg. — Mogło się stać nieszczęście... Zabiłbym was „kiścieniem“... zabiłbym.... tylko żelazo mi się zaplątało w gałęziach szałasu.
Milczeli przyglądając się sobie bacznie, z ostrą cieka-