wością, co to aż do duszy się wdziera. Lis nic więcej nie mówił, wstał, wziął kociołek i schylił się po karabin.
— Nie ufacie mi? — szepnął włóczęga.
— A dlaczegóż bym miał wam ufać od razu, bez powodu, gdy przed chwilą zamierzaliście rozłupać mi głowę, niby garnek gliniany? — spytał Lis wzruszając ramionami.
— Niby tak... — mruknął katorżnik. — Tylko...
— Dorzućcie drzewa do ognia — przerwał mu zesłaniec. — Pójdę po wodę i nakarmię was.
Odszedł czując, że jakaś myśl uporczywa podnosi mu się z głębi duszy i żąda postanowień nagłych i ważnych.
Powróciwszy w milczeniu warzył polewkę z sarniny, wsypawszy do niej garść kaszy gryczanej, i patrzył w ogień. Z kociołka z sykiem wyrywała się już wonna para. Spojrzał na nieznajomego. W ciemności pałały mu oczy, rozżarzone odbłyskiem ogniska, rozpaczliwym głodem i chciwością.
— Wilk... istny wilk! — mignęła Lisowi myśl.
Poszperał w torbie i znalazłszy kawałek mydła podał je zbiegowi ze słowami:
— Idźcie nad brzeg potoku! Obmyjcie głowę i ręce... albo wyszorujcie się cały! Zdążycie, zanim ugotuję polewkę!
Nieznajomy wstał i oddalił się w kierunku potoku. Długo nie powracał, a głośny plusk wody, sapanie i prychanie, dobiegające uszu Lisa, świadczyły, że zbieg usłuchał jego rady.
Gdy powrócił, zesłaniec zdjął z kołka kociołek, postawił go na ziemi i tuż na kamieniu położył łyżkę drewnianą i dwa suchary.
— Posilcie się! — rzekł nie patrząc na niezwykłego gościa.
Ze zwierzęcym rykiem rzucił się na jadło zgłodniały człowiek...
Lis odszedł, aby mu nie przeszkadzać i nie nabrać wstrętu do tego zdziczałego, śmiertelnie głodnego nędzarza.
Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/101
Ta strona została przepisana.