Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/102

Ta strona została przepisana.

Rzucił nań okiem dopiero, gdy posłyszał gorący, namiętny szept zbiega.
Na twarzy Lisa odbiło się zdumienie.
Katorżnik, oświetlony czerwonym światłem ogniska, klęczał i żegnając się zamaszyście raz po raz schylał głowę do ziemi. Miał oczy zamknięte i szeptał modlitwę przez zaciśnięte usta. Skończył po chwili, a potem podczołgał się na kolanach do stojącego na uboczu Lisa i padł mu do nóg wyrzucając słowo po słowie:
— Przebaczcie... przebaczcie! Jam nie wiedział, na kogo napadłem... Od rozumu z głodu odszedłem... Za poratowanie mnie, niech Bóg pocieszy wasze serce! Niech Bóg...
Tulił głowę do nóg Lisa i okrywał je pocałunkami powtarzając zdyszanym głosem:
— Bóg!... Bóg!... Bóg!...
Z trudem uspokoił go zesłaniec, po czym kazał mu zdjąć ubranie i nałożyć czystą bieliznę, którą wydobył ze swego worka.
— Jutro pomyślimy o reszcie... — rzekł do zbiega słuchając jego głośnego szlochu.
— Nie odganiacie mnie... grzesznego? — zapytał wreszcie podnosząc na Lisa zapłakane oczy.
— Nie! — odpowiedział Polak. — Uczynicie z sobą, co postanowicie sami...
— Będę psem, niewolnikiem waszym! — wybuchnął zbieg. — Każdemu gardło za was przegryzę! Nazywam się...
— Czekajcie! — przerwał mu Lis. — Nie chcę nic wiedzieć o was! To rzecz wasza, waszego sumienia i Boga, który wszystko widzi... Będę wołał na was — Wilk, bo macie ślepia i kły, kubek w kubek, jak ten wilk!
Zaśmiał się nagle wesoło i dodał:
— Chociaż naprawdę z tymi to strasznymi kudłami, brodą po pas i zarośniętą gębą przypominacie mi raczej