Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/105

Ta strona została przepisana.

mu nie przeszkadzały resztki światła, odrzucanego przez blade niebo, i wpatrywał się w tajemniczego gościa.
— Panie! — szepnął wkrótce. — Panie! To — niedźwiedź! Wyłamał on żerdzie z szałasu, i coś tam szarpie...
Podczołgali się bliżej kryjąc się poza krzakami. Niedźwiedź jednak, czy to posłyszał szelest trawy, czy też zwęszył ludzi, od razu stanął na tylnych łapach i ryknął groźnie.
Lis wziął go na cel i strzelił. W niepewnym świetle zmierzchu chybił jednak. Nie miał czasu nabić karabina, gdyż niedźwiedź runął na niego.
Zesłaniec sięgnął po nóż, lecz rękojeść jego zaplątała mu się w zwojach pasa. Zwierz dopadł już człowieka i w straszliwym zamachu wzniósł nad nim potężne łapy. W tej samej chwili coś chrzęstnęło, gwizdnęło w powietrzu i spadło na kudłaty łeb rozwalając czaszkę.
Niedźwiedź runął na wznak, a Roman dopóty bił go kiścieniem, aż ustały drgawki i zwierz zesztywniał.
— Dziękuję wam Romanie! — zawołał Lis.
Ten milczał radośnie się uśmiechając. Wreszcie podbiegł do szałasu i krzyknął:
Patrzcie — no, panie! „Czałdon“ wyciągnął wam z szałasu jukołę i pożarł ją!
Obejrzeli wnętrze czumu. Kosmaty rabuś, na szczęście, natrafił od razu na suszone ryby i rozpoczął ucztę nie tknąwszy nic innego.
Wypocząwszy dzień jeden i spakowawszy cały dobytek, tak aby go można było rozłożyć na dwu ludzi, wyruszyli na Ałgim.
Przechodząc przez moczary Lis mruknął do siebie:
— Ach, tak? Te ślady bosych nóg! Teraz już wiem, że to niedźwiedź tędy przechodził!
Niosąc bardzo ciężkie tłumoki wędrowcy w ciągu dnia nie mogli dotrzeć do sosnowego boru. Spędzili więc noc w tajdze i dopiero nazajutrz, dobrze po południu, doszli do polany nad Ałgimem.