Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/109

Ta strona została przepisana.

Długo bił pokłony, zwrócony twarzą ku wschodowi, i błagał Wielkiego Ducha o opiekę nad przyjaciółmi. Wreszcie powstał z klęczek i oznajmił, że wraz z towarzyszami w zimie przybędzie do Lisów na łowy. Jeszcze raz uścisnął ręce zesłańcom i skinąwszy ręką Garsie i Romanowi zniknął w borze.
Lisowie zaczęli oporządzać swoją nową siedzibę, w czym dopomagał im Garsa. Pracowity, milczący Roman nie zwlekając jął rąbać młody las w kotlinie, przygotowując drzewo na opał, a później puścił syberyjskim zwyczajem „pał“, czyli pożar leśny. Zamierzał w ten sposób wytrzebić roślinność na dnie kotliny, bo wiedział, że ma tu być założone pole i ogród. Pracował tak zawzięcie, że aż Lis musiał go hamować obawiając się, że mrukliwy zbieg zachoruje z wyczerpania.
Posłyszawszy o tych obawach gospodarza Garsa parsknął śmiechem i zawołał:
— On już jest chory, bo mu brzuch rośnie i gęba pokraśniała...
— A tobie, nicponiu? — spytała pani Julianna.
— A mnie też, a mnie też! — przekomarzał się parobek rechocąc zabawnie.


ROZDZIAŁ XI
W OSADZIE NA AŁGIMIE

Gdyby ktokolwiek zajrzał do osady Lisów, nie uwierzyłby na pewno, iż mieszka tu rodzina zesłańców, skazanych na niechybną śmierć. Panowała tu niczym nie zamglona pogoda ducha. Czworo ludzi, rzuconych przez los na skraj tajgi północnej, za którą rozwielmożniła się prawie naga tundra, ojczyzna wichrów mroźnych, nie czuło nigdy nudy, rozpaczy i bezwładu myśli.
Mieli oni skuteczne leki na te męki samotności. Były nimi czyste sumienie, chrześcijańska ofiarność i praca.