na głos, trząsł się na siodle kulawy Garsa, popędzając kosmatego narymczaka i prowadząc na rzemieniu renifera Lisów.
W dwa dni po przyjeździe żony powrócił pan Władysław.
Zjawił się oszroniony od stóp do głów, zasypany śniegiem, o twarzy sczerniałej od wiatru, mrozu i dymu ogniska. W podbitej jelenią skórą kurtce — „malci“, w futrzanych „pime“ i „kisach“, wciągniętych na uszyte ze skórek zajęczych „czyże“, pan Władysław miał na sobie jeszcze luźny kożuch — „sok“ na lisach, ściągnięty mocnym pasem — „ni“, ozdobionym mosiężnemi blachami. Tak ubrany, w nasuniętym na czoło kołpaku — „nesowo“, mógł śmiało ujść za rodowitego łowca samojedzkiego.
Różnił się jednak od tuziemców niezwykle rozrosłą, barczystą postacią, która w tym szerokim wygodnym stroju myśliwskim wydać się mogła potworną. Niby duża ośnieżona bryła wtoczył się do izby i padł do nóg żony. Długo nie mógł przemówić słowa, uszczęśliwiony i wzruszony ponad siły.
Z trudem uspokoił się, w pośpiechu zrzucił z siebie worek i zdjął wierzchnie ubranie i „malcię“. Pozostawszy w krótkiej skórzanej bluzie, odwiązał worek i jął wyjmować z niego zdobycz, powtarzając:
— To dla mego słoneczka... to dla mego kochania... to dla mojej Juljanki niebożątka!
Pani Juljanna klaskała w dłonie na widok rzucanych jej pod nogi skórek białych lisów i tchórzów.
Rozradowany bezmiernie pan Władysław sięgnął wreszcie do worka po raz ostatni i zawołał:
— To dla mojej królowej świetlanej!
Z temi słowy podał jej piękną, niezwykle dużą i puszystą skórkę, niemal zupełnie czarnego zwierża.
Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/118
Ta strona została przepisana.