jeda[1], a że mam odpis raportu naczelnego lekarza wojsk polskich, doktora Kaczkowskiego o tej chorobie i sposobach jej leczenia, stosowanych podczas wojny, wiedziałam, co należy czynić. Ciężką jednak miałam z nimi przeprawę, bo długo nie mogłam zwalczyć straszliwej gorączki. Bredziły, miotały się i zrywały ogrzewające okłady, które stosowałam na przemian z owijaniem w płachty, wymoczone w zimnej wodzie. Prawne cały mój zapas chiny zużyłam, ale za to wyleczyłam nasze przyjaciółki! Odjechałam, bo już chodziły i wciąż domagały się jedzenia. Jest to najniezawodniejsza oznaka, że choroba już przeminęła.
Ze śmiechem opowiadała pani Lisowa o tym, jak wstawszy po chorobie, Dunia Rodionowa w nocy myszkowała po domu szukając czegoś do zjedzenia.
— A jacy oni wszyscy wdzięczni i dobrzy! — zakończyła swe opowiadanie pani Julianna. — Zasypali mnie upominkami, przemocą wpychali mi do rąk pieniądze.
— A pani nic nie chciała od nas przyjąć! — zawołał z wyrzutem Rodionow.
— Po cóż nam pieniądze? — zaprzeczyła. — Mamy przecież wszystkiego pod dostatkiem! Niczego nam tu chwała Bogu nie brakuje! Zresztą zażądałam od was sowitej zapłaty. Czyżbyście zapomnieli, Michale Szymonowiczu? Prosiłam was, abyście przy okazji doręczyli mój list doktorowi Gruberowi w Tomsku i przywieźli mi od niego zapas chiny, opium, jodu, garbnika, anyżu, waleriany i innych środków leczniczych. Obiecaliście mi też, że przy sposobności wyślecie do nas gońca z pocztą, jeżeli coś na nasze imię do Narymu przyjdzie.
— Wszystko to spełnimy, — odparł Rodionow, — chociaż nie ma w tym żadnej zapłaty, bo wszystko to zużyjecie na leczenie ludzi...
— Dajcie spokój, przyjacielu! — przerwał mu Lis. — Widzicie przecież, że żona nie chce mówić o zapłacie! Wie-
- ↑ Brak skanów dwóch stron; tekst uzupełniony na podstawie wydania z 1938 roku (str. 124-126)