my, że gdy będziemy potrzebowali waszej pomocy, dacie ją nam.
— Któż by postąpił inaczej?! — oburzył się kupiec. — Wam nie dopomóc?!
— No to już i zgoda! — uśmiechnęła się pani Julianna. — Idę przyrządzić herbatę, a potem — spać, bo wszyscy chyba jesteśmy zmęczeni daleką drogą!
Pod ławką cicho westchnął Urr.
— Romanie, — rzekła pani Julianna, — dajcie Urrowi miskę polewki i kości.
Piesek widocznie zrozumiał, bo natychmiast wyszedł spod ławy i przekręciwszy łebek na bok, pytającym wzrokiem wodził za robotnikiem.
Gdy Roman wziąwszy naczynie poszedł do kuchni, Urr podążył za nim. Trochę utykał na lewą łapę, lecz bardzo dostojnie, bez uniżoności merdał końcem puszystej kity.
Po odjeździe Rodionowych Lisowie pędzili ciche i spokojne życie.
Pan Władysław nie opuszczał już domu, chociaż rudy Urr chodził krok w krok za nim i od czasu do czasu trącał go nosem, jak gdyby przypominając gospodarzowi o rozkoszy łowów.
— Poczekaj, mały, — mruczał do niego zesłaniec — bądź cierpliwy! Wkrótce już przyjadą nasi przyjaciele i wyruszymy na długo do tajgi, kosmaczu!
Pies widocznie zrozumiał, że na nic się nie przydały jego napomnienia, bo westchnął ciężko i wlazł pod ławę, gdzie obrał sobie legowisko dzienne. Noce za to spędzał na dziedzińcu, pełniąc sumiennie czynności stróża i odpowiadając przeciągłym, złym ujadaniem na dalekie wycie wilków, dochodzące z tundry.