Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Tymczasem spotkanie to należało do najbardziej niebezpiecznych.
Z zakłopotania wyprowadził go mały, rudy, kudłaty piesek. Ujrzawszy, że myśliwy trzyma karabin w pogotowiu, Urr, skowycząc i szczekając, jął skakać i biegać dokoła barłogu i szczególnie uporczywie ujadając w pewnym kierunku, wpatrzony w ciemny otwór pomiędzy korzeniami, i gotowy w każdej chwili do ucieczki.
Niedźwiedź, śpiący w ciepłym legowisku, nie odzywał się wcale. Zdążył już może zapaść w najgłębszy sen, lub może miał nadzieję, że natrętny kundel zaniecha wkrótce niepokojącego ujadania, które drażniło burego mieszkańca barłogu.
Długo czekał Lis jakiegoś ruchu pod nagromadzonym przez zwierza stosem gałęzi i pniaków, albo chociażby jego pomruku.
Płonne jednak było to oczekiwanie.
Przypomniawszy sobie tedy opisy polowań na niedźwiedzie, którymi zaczytywali się niegdyś kadeci w korpusie, postanowił wypłoszyć drapieżnika.
Oparłszy karabin o drzewo, wyrąbał i zaostrzył długi drąg, a potem jął uderzać nim po barłogu i zapuszczać ostrze do otworu, przez który wydobywała się para.
W legowisku dość długo jeszcze panowała cisza, ale za to Urr ujadał coraz głośniej i węszył, prychając niecierpliwie i niespokojnie.
W pewnej chwili zwalisko gałęzi, okrywające głęboki dół, poruszyło się gwałtownie, a z czarnej czeluści barłogu wyjrzał potworny łeb niedźwiedzia. Małe oczka miotały iskry, białe kły połyskiwały, z gardzieli, wraz z płatkami piany, wyrywał się wściekły ryk.
Lis pochwycił karabin, lecz nim zdążył wymierzyć, niedźwiedź jednym susem wyskoczył z dołu i runął na my-