Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/141

Ta strona została przepisana.

trem, chylą się i prostują; obracają się na prawo i lewo korony drzew w setny, tysiączny raz, i nadłamane zwisają, niby głowy, podcięte zamachem topora.
Wtedy wszystko się kryje w popłochu.
Głębiej wciskają się do dziupli popielice i wiewiórki rude, śmigają do nor sprytne sobole, kuny, łasice i gronostaje; zające ryją dla siebie skrytki w śniegu i leżą tam lękiem zdjęte; lisy zapadają w chaszcze; łosie szukają wąwozów głębokich; ryś i rosomak nie wychodzą na łowy, głuszce, cietrzewie i czerwonobrewe jarząbki zlatują z drzew i wtulają się pod zbutwiałe pnie i w gąszcz wikliny. Jedynie sowy i żółtooki puchacz krążą w mroku i wypatrują zdobyczy, przerażonej potężnym głosem szalejącej, mroźnej burzy. Chwilami mrok nocny pierzchał płochliwie, a wtedy rozświetlała się tajga, spowita śniegiem. Gdzieś na północnej połaci nieba wytryskiwały słupy ogniste, wirowały koła i zygzaki zielonych i żółtych płomieni, kreśliły się w wyżynie tajemnicze krzyże świetlne i szalał orkan promieni o barwach przedziwnych, nieziemskich. Wtedy wszystkie głosy milkły, wszystkie oczy patrzyły z lękiem i niemym zachwytem na rozżarzone, rozświetlone niebo, na którym szerząc się i potężniejąc płonęła zorza polarna...
Skuleni przy płonącym ognisku, w którym syczały zmarznięte gałęzie i padająca kurzawa śnieżna, siedzieli łowcy pocierając skostniałe, odmrożone ręce.
Samojedzi i Lis coraz częściej odchodzili od „zimowia“ tak daleko, że musieli spędzać noce w kniei.
Umieli oni borykać się z rozszalałą naturą; ciężka dola łowiecka nauczyła ich wymykać się z zastawionych wszędzie sideł śmierci.
Zatrzymując się na nocleg rąbali gałęzie świerków i budowali od strony wiatru pochyłą ścianę, przed którą rozniecali ogień.
Cichymi głosami opowiadali sobie przygody minionego