Na przesmykach, uczęszczanych przez lisy i zające, budował zasieki, zawieszał wnyki i pętle, które się zadzierżgały na ich szyjach chwytając je i oddając w ręce myśliwego.
Na polankach pan Władysław zagrzebywał w śniegu schwytane w sidła zające i chytrze ukrywał nad nimi żelazne potrzaski, nasadki, stępice na rysie i wilki.
Strzelał do popielic i polujących na nie tchórzów.
Urr tropił czujne i śmigłe sobole i zapędzał je na samotnie stojące drzewa. Wtedy strzelec otaczał drzewo „mrzeźnią“ — siecią, opartą na cienkich prętach wiklinowych i raz po raz ciskał w gąszcz gałęzi kawałkami kory, szyszkami i zlodowaciałym śniegiem.
Puszyste zwierzątko, ukryte wśród konarów, wypadało przerażone, zeskakiwało na ziemię, aby ukryć się na innym drzewie, trafiało w sieć, która opadała raptownie, a w jej okach i zwojach miotał się i wikłał coraz bardziej drogocenny sobol, aż ginął od ciosu, zadanego mu kolbą karabina.
Łowy trwały aż do dnia, w którym Wotkuł usłyszał ciche nawoływanie się gilów.
— Musimy wracać! — rzekł. — Wiosna idzie!
Załadowali całą obierz i zdobycz na sanki i po twardym jeszcze śniegu ruszyli na Czin-War.
Dnie stawały się coraz dłuższe, a słońce posyłało na spowitą w biały całun ziemię cieplejsze już promienie.
Na otwartych miejscach i zgrzewkach śnieg zaczynał topnieć na powierzchni i wieczorami okrywał się „nastem“ — warstwą cienkiego lodu.
Na potokach, płynących przez torfowiska, tam i sam potworzyły się już „pojmy“, nad którymi kłębiły się obłoki pary.
Na połoninach gzić się zaczynały bielaki, w gąszczu drzew śmigały wiewiórki, w krzakach, jeszcze nagich, lecz pęcznieć i czerwienią nabrzmiewać zaczynających, wabiły się i niespokojnie szczebiotały ptaszęta, a gdy łowcy docierali już do Ałgimu, gdzieś w borze zatokował przed czasem niecierpliwy
Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/145
Ta strona została przepisana.