Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/147

Ta strona została przepisana.

Samojedzi odjechali.
Lisowie po długiej rozłące zostali wreszcie sami.
Pan Władysław opowiadał żonie o trudach zimowych łowów, o licznych przygodach swoich, sprycie i rozwadze Urra. Z rzewnością wspominał przyjaźń Samojedów i dziwne, pełne dzikiego uroku noce, spędzone przy ognisku w tajdze śniegiem zasypanej, skutej mrozem, pełnej tajemnic bez liku i czyhającej zewsząd śmierci.
— Władeczku! — zawołała pani Julianna składając ręce jak do modlitwy. — Zastanawiałam się nad tym nieraz, po co wyruszyłeś na wyprawę? Na co nam pieniądze tu, w tym pustkowiu?
Lis milczał. Ujął w swe ręce dłonie żony i ucałował je.
— Odpowiedz! — nalegała.
— Odpowiem z czasem, bo teraz jeszcze sam nic nie wiem; czuję tylko, że powinienem był zdobyć pieniądze i — zdobyłem!... — szepnął.
Pani Julianna dosłyszała coś niedopowiedzianego w głosie męża, pochyliła się i długo wpatrywała się w jego oczy, nagle zamglone, jak gdyby nie widzące.
O nic więcej nie pytała i tylko ukradkiem rzucała spojrzenia na twarz tego beztroskiego zawsze i pogodnego człowieka, teraz coraz częściej wpadającego w zadumę.
Roman i Garsa cieszyli się niewymownie z powrotu gospodarza i oprowadzali go po „zaimce“ pokazując, co nowego przez czas jego nieobecności zrobili.
— Tylko patrzeć „wonż“ się zacznie, — zauważył Lis. — Śnieg szybko topnieje. Trzeba sieci obejrzeć, Romanie, a ty, chłopcze, nabij lodem piwnicę pod spiżarnią...
— E-wwa! — zarechotał Garsa. — Dawno już nabiłem...
— Sieci też w porządku! — zamruczał Roman. — Uplotłem jeszcze inną, aby sposobniej było „rybaczyć“ na wartkiej rzece... a i drugie jeszcze czółno wypaliłem z modrzewia, który wicher obalił na górze...