ku dorosłych, którzy się również uskarżali na nieznośny ból w gardle i łamanie w kościach.
Twarz lekarki stała się poważna i skupiona.
Przewidywania jej ziściły się, niestety.
Miasto rzuciło straszną zarazę błonicy na dalekie koczowisko tuziemców skazując je na nieuniknioną niemal zagładę. Pani Julianna wzięła się energicznie do zwalczania epidemii.
Trudne to było zadanie, gdyż miała do czynienia z nieoświeconymi, żyjącymi w brudzie i zabobonach koczownikami.
Najpierw więc kazała znieść wszystkie chore dzieci do jednego czumu, a wziąwszy sobie do pomocy nieodstępnego Garsę i jedną z Samojedek, innym mieszkańcom obozu kazała wymyć we wrzącej wodzie naczynia, ubrania i wszystko, czego się chorzy dotykali, aby zaraza nie mogła się szerzyć.
W „szpitalu“, jak nazywała czum z chorymi dzieciakami, zarządziła pomoc lekarską.
Nie znano w owe czasy zbawiennej surowicy, wynalezionej przez ucznia wielkiego Pasteura, doktora Loeflera, z łatwością zabijającej drobnoustroje tej choroby, o czym medycyna do połowy wieku dziewiętnastego jeszcze nie słyszała. Pani Julianna leczyła więc tak, jak to było ustalone przez naukę ówczesną; a więc dała chorym zażyć chiny, a potem przez piórko wdmuchnęła do gardła drobnego pyłku kalomelu, nałożyła okłady ogrzewające, kazała robić płukanie z soli Bertholleta, a na noc napoiła pacjentów gorącym płynem z ziółek, wskazanych w poradniku lekarskim.
Całe dwa tygodnie spędziła pani Lisowa w koczowisku i z bólem serca myślała o tym, ile to ludzi zmarniało i zgasło z braku opieki lekarskiej wśród mieszkańców północy, których los nikogo nie obchodził.
Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/154
Ta strona została przepisana.