Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/155

Ta strona została przepisana.

Powróciwszy do domu po ostatecznym zwalczeniu epidemii zastała męża przy pracy na polu. Dawno już był zaorał, użyźnił rybnym nawozem rolę, przeorał ją raz jeszcze i zabronował starannie. Teraz, chińskim zwyczajem, zasiał żyto i owies, zasadził ziemniaki i doglądał kopania grzęd dla ogrodu warzywnego, co polecił był Romanowi.
Pani Julianna z trwogą przyglądała się mężowi. Schudł bardzo, wargi mu zbielały, oczy nabrały niezdrowych blasków, skóra na twarzy i rękach zwiędła i zżółkła.
— Co ci jest, Władeczku? Chory jesteś? — pytała zaglądając mu w oczy.
Lis opowiedział żonie, że codziennie po południu zaczynają go boleć wszystkie stawy, ogarnia gorączka i wstrząsają nim tak potężne dreszcze, że aż zębami musi zgrzytać.
— Wielki Boże! — szepnęła z troską w głosie. — Musiałeś, Władeczku, nabawić się febry? Nie trudno o nią, bo wokół ciągną się moczary. Musisz łykać koniecznie trzy razy dziennie duże dawki chiny, pić jak najwięcej gorącej herbaty i strzec się zaziębienia... Jakoś tam damy sobie radę z tą zimnicą!
Jednak choroba nie chciała tak prędko opuścić potężnego ciała zesłańca.
Paroksyzmy gorączki i dreszczów nie ustawały; zmieniały się tylko godziny, w których przychodziły, aby dręczyć chorego człowieka.
Pewnego razu leżąc cały w płomieniach z ogniem w zapadłych oczach, drżąc i szczękając zębami, Lis szepnął do pochylonej nad nim żony:
— Julianko... musimy coś uczynić... zdobyć się chociażby na szalone przedsięwzięcie, aby... aby uciec z Syberii. Zmarniejemy tu... zemrzemy oboje!... Nie chcę chociażby przez śmierć nawet poddać się Moskalom!... Nie chcę!...
Zaczął bredzić, bełkotać niezrozumiałe, pogmatwane słowa, krzyczeć, śmiać się i miotać.