Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/158

Ta strona została przepisana.

— Jedźcie na prawo! — odkrzyknął Lis i zmarszczył brwi, bo rozpoznał kozaków i uriadników policyjnych.
Szybko podążył do domu, aby uprzedzić żonę o niepożądanych gościach.
— Panie! — wyjąkał drżącym głosem Roman. — To po mnie przyjechali kozacy! Zginąłem!
— Nie wiem... — odparł Lis. — W każdym razie nie możecie tu czekać, aż was porwą. Zmykajcie do tajgi!... Zaczajcie się w zwaliskach czerwonych kamieni za potokiem. Nie traćcie czasu!
Roman wypadł na ganek, przeskoczył płot i zniknął w krzakach.
W kilka minut potem przed bramą zagrody zatrzymał się spory, liczący dwunastu ludzi oddziałek. Jeźdźcy schodzili z koni.
Kozacy i policjanci rozstąpili się, z uszanowaniem przepuszczając naprzód niemłodego już, dość otyłego mężczyznę, o poważnej twarzy i szarych, badawczych oczach.
Tuż za nim szedł wysoki, blady młodzieniec o twarzy roztargnionej, niezwykle dużych, szeroko otwartych oczach, patrzących łagodnie poprzez okrągłe okulary w czarnej, rogowej oprawie.
Starszy pan szedł majestatycznym krokiem głaszcząc długą, siwą brodę i podejrzliwie spoglądając na ujadającego Urra.
— Co u licha?! — pomyślał zesłaniec. — Kogo tu do nas przyniosło? Gubernator, czy co?!
Dostojny gość dotknął ręką daszka płóciennej czapki, ozdobionej gwiazdką i złotym orzełkiem dwugłowym i straszliwie kalecząc rosyjską mowę zapytał:
Pardon! Kto tu mieć mieszkać... hm... hm.... który człowiek... Bitte?
Lis zdumiał się.
Nie wątpił, iż był to jakiś Niemiec.