Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/164

Ta strona została przepisana.

jednak na zachód, lecz z dala obszedłszy swoją posiadłość dotarł do zwalisk skalnych nad potokiem i zawołał:
— Romanie! Romanie!
Wystraszony robotnik wylazł z jakiejś kryjówki, w której siedział jak borsuk.
— Słuchajcie! — rzekł Lis. — Jeden z naszych gości wczoraj jeszcze poszedł do tajgi, skąd wypływa Ałgim.
— Tam trzęsawiska straszne, pod torfem — otchłań!... — przerwał mu Roman.
— Idę właśnie na poszukiwanie zaginionego — ciągnął dalej zesłaniec. — Pójdziecie ze mną?
— Z wami pójdę wszędzie! — zawołał robotnik.
Nie mówili nic więcej do siebie i szli szybko przez bór. Skończył się wkrótce i pod stopami idących zaczęło mlaskać i cmokać bagnisko, pluskać woda, na której z bulgotem głośnym pękały bąble.
Obaj znali pobliskie moczary, bo nieraz szukali tam pasących się reniferów domowych, więc pewnym krokiem skracali sobie drogę do tajgi, skąd sączyły się źródła, stanowiące początek rzeki.
Urr wkrótce odszukał na jedynej ścieżce, przecinającej ten szmat kniei, ślady dwóch obcych ludzi; warczał przy tym i jeżył sierść na karku. Dalej odnalazł niedopałek papierosa, skręconego z cienkiej bibułki, jakiej używał doktór Haaze, i resztki posiłku, spożytego na popasie. Nie zatrzymując się piesek biegł dalej, głucho poszczekując.
Doszli wreszcie do zwalonego świerka, po którym przeszli na drugi brzeg rzeki, i tu nagle posłyszeli daleki, słaby krzyk.
Powtórzył się po chwili, więc pobiegli za Urrem, który gwałtownie zboczył ze ścieżki i coraz głośniej szczekając biegł na przełaj przez tajgę, skacząc przez kępy i nurzając się w błocie.
Ludzie jednak zmuszeni byli posuwać się wolno, z wiel-