— Ratunku!... Ratunku!
Roman, znajdujący się już pod koroną drzewa, rozglądał się po bagnisku, aż wreszcie wydał przeraźliwy okrzyk:
— Widzę człowieka, który się zapadł do „zybunu“...
Lis podczas polowań na tundrze spotykał nieraz te zdradliwe, na pozór takie pociągające, białe piaski, po których swobodnie i bezpiecznie biegały czajki, kuliki i kaczki.
Biada jednak człowiekowi, który waży się stanąć na tej strasznej, zwodniczej łasze piaszczystej. Samojedzi znają takie miejsca i nazywają je „tysaban“, co znaczy — zdrada.
Mieszkańcy tajgi i pogranicznej z nią tundry omijają z daleka te fałszywe, mamiące ostrowy piasków. Wiedzą bowiem, że są to płaszczyzny, przesiąknięte wodą, kryjące w sobie niezgłębioną toń, nieruchomą bezdnię.
Roman szybko zszedł z drzewa i szepnął do Lisa:
— Stąd nie dojdziemy do tych krzaków, panie!... Musimy szukać śladów, kędy przechodził ten nieszczęśliwy człowiek.
Ruszyli na prawo rozglądając się wokoło, aż ujrzeli czarne zagłębienia na powierzchni trzęsawiska.
Dwu ludzi przechodziło tędy.
— Gdzież jest ten drugi? — spytał Lis. — Doktór Haaze przecież wziął ze sobą kozaka?
Roman nic nie odpowiedział. W milczeniu szybko rąbał cienkie i długie olchy, ściąwszy osiem rzekł do zesłańca:
— Róbcie panie to, co ja będę robił.
To mówiąc rzucił na zielony kobierzec, okrywający torfowisko, cztery żerdzie i położył się na nich. Odtrącając się nogami, toczył się na cienkich belkach, przekładając je tak, aby pierś zawsze miała oparcie. Pływająca na ukrytym jeziorze warstwa mchu, sitowia i trawy uginała się, lecz wytrzymywała teraz ciężar człowieka.
Lis sunął za Romanem.
Widział, jak z sykiem i bulgotem sączyła się woda, wy-
Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/166
Ta strona została przepisana.