Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/168

Ta strona została przepisana.

Wyciągnąwszy spod siebie po jednym drągu związali ich końce i po wodzie podali Haazemu.
— Położyć się i nie ruszać się! — padł nowy rozkaz Lisa.
Po chwili wydobyli młodego uczonego z „zybuna“ i przyholowali go do brzegu torfowiska.
Podali mu cztery żerdzie, na których wyciągnęli go ostatecznie na pływającą warstwę torfu, po czym ruszyli w powrotną drogę.
Dotarłszy do tajgi, gdzie przywitał ich radosnym szczekaniem Urr, długo nie mogli podnieść Haazego. Leżał blady, z przymkniętymi oczyma, osłabiony i wyczerpany.
Cucili go, wstrząsając i rozcierając mu ręce i nogi dopóty, aż oprzytomniał trochę i spojrzał na swych zbawców zdumionym, wdzięcznym wzrokiem.
Posadzono go i oparto plecami o pień.
— Co się stało? — spytał go Lis.
— Nieszczęście... — szepnął.
— To już wiemy, ale jakie i dlaczego? — zadał nowe pytanie zesłaniec. — Jak pan tu trafił i co zaszło? Po co pan tu zabrnął? Gdzie jest kozak?
Doktór drgnął i rękami zasłonił twarz.
— To okropne! — wyrzęził. — Idąc ścieżką spostrzegłem nieznaną mi odmianę kaczek... Taka biała z rudymi, sterczącymi piórkami nad skrzydłami. Zerwała się z drzewa... To — straszne!
Lis mimowoli się uśmiechnął, bo nie rozumiał, co mogło być strasznego w tym, że jakaś tam kaczka miała sterczące piórka?
Haaze nie zauważył jednak drwiącego uśmiechu zesłańca. Okryty czarnym i rdzawym błotem, cuchnący zgnilizną i pleśnią, z zielonymi nićmi wodorostów i listkami rzęs w brwiach i włosach, miał niezwykły i zabawny wygląd, tym bardziej śmieszny, że spoglądał wokoło szeroko rozwartymi