znę torfową, gdzie wypoczywały i żerowały znajdując obfite pożywienie.
Pan Władysław wprawiał się w strzelaniu z karabina.
W korpusie kadetów należał do szeregu najlepszych strzelców, więc i tu wkrótce doszedł do znacznej wprawy; chybiał rzadko i przynosił do domu obfitą zdobycz.
Pewnego razu, gdy zaczajony w krzakach siedział na wysepce, spostrzegł czółno, które, borykając się z prądem Obi, płynęło w jego stronę. Jakiś niepokój zakradł się do serca zesłańca i złe przeczucie jęło gnębić go i przejmować trwogą.
— Na Boga, — pomyślał — czy aby coś złego nie przydarzyło się Juliannie?!
Wybiegł na brzeg i jął wymachiwać w stronę czółna.
Człowiek, siedzący w nim, podniósł rękę nad głową.
— Do cie-bie... do cie-bie!... — dobiegł Lisa zgłuszony podmuchem wiatru głos.
Czółno dobiło do brzegu i na ziemię wyskoczył młody Rodionow.
— Co się stało? — z trwogą zapytał Polak.
— Źle, oj, źle!... — wyjąkał chłopiec. — Przyjechało dwu policjantów, o ciebie pytają...
— Czegóż oni chcą ode mnie? — zdumiał się Lis.
— Nie wiem! Kazali wójtowi odnaleźć ciebie i stawić w urzędzie gminnym... Słyszałem twoje strzały, więc popłynąłem, aby uprzedzić — mówił chłopiec. — Może lepiej będzie, jeżeli nie pójdziesz wcale... i ukryjesz się?... Nasi nie wydadzą ciebie...
— Co też to za gadanie! — oburzył się zesłaniec. — Po co mam się kryć? Czy mam coś złego na sumieniu? Nie boję się nikogo. Powracajmy do miasta!
Wskoczyli do czółen i popłynęli.
Przed chatą starego Pyragi stał tłum. Na widok powracającego Lisa rozstąpił się w ponurym milczeniu. Lis ruszył naprzód ku siedzącym na ganku policjantom.
Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/82
Ta strona została przepisana.