Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/88

Ta strona została przepisana.

— Zapraszam was do siebie na przyszły rok!
Leszczenko parsknął śmiechem i odparł:
— No, ależ hardy z was Lach! Takiego byle kto nie ugnie i nie zgnębi!
Niemal z zachwytem patrzył teraz na barczystego Polaka o twarzy pogodnej, lecz o oczach w chwili tej niezwykle roziskrzonych.
Przyczyny tych ogni wewnętrznych, namiętnych i palących, nie mogli zrozumieć Moskale.
Opędzając się od żarłocznych owadów, co chwila dorzucając do ogniska świeżych gałęzi, aby dymiły jak najwięcej, jedli gorącą polewkę i pili herbatę.
Słońce szybko zapadało za tajgę. Z głębi dzikiej kniei wynurzał się mrok i ogarniał małą polankę z płonącym ogniskiem i siedzącymi przy niej ludźmi. Głośno wzdychały znużone konie policjantów przeżuwając owies i chrapały, być może, węsząc jakieś zwierzę, skradające się w gęstwinie.
Leszczenko ziewnął i mruknął:
— Czas na spoczynek! Iwanie, rozpal mały „dymokur“ przy wejściu do szałasu. Zawszeć odpędzi on ten „gnus“ przeklęty!
W pół godziny potem z nowego szałasu dochodziło potężne sapanie policjantów i potrzaskiwanie wilgotnych gałęzi, wrzuconych do płonącego ogniska.
Nad lasem przeciągały spóźnione stada dzikich gęsi. Leciały tak nisko, że dobiegał wyraźnie szmer skrzydeł silnych ptaków; za nimi nadążały stadka dzikich kaczek, a wtedy rozlegał się przeciągły, nie milknący świst przecinanego powietrza. Huczały bąki koło szałasu, bzykały komary i drobne, gryzące muszki. Konie parskały, tupały kopytami i wymachiwały ogonami, opędzając się przed niewidzialną chmarą drapieżnych owadów.
Lis nie mógł usnąć. Długo leżał nieruchomy, z oczami otwartymi, wbitymi w czerwone błyski ogniska. Myśli zesłańca