Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/90

Ta strona została przepisana.

po miękkich kępach omszałych, wyrosłych z czarnej topieli moczarów.
Lis łowił uchem nocny rozgwar kniei i dziwił się, że nigdy przedtem nie słyszał tych nawoływań i dalekich ech, odpowiadających wielorakim głosom tajgi.
Tymczasem jęła ona przemawiać coraz śmielej i natarczywiej. Gardziele zwierząt i ptaków wydawały coraz donośniejsze okrzyki, odzywały się one ze wszech stron, a brzmiała w nich coraz większa trwoga.
Z tego rozedrganego, sączącego się wokół i rwącego pogwaru, przytłumionego ciężkimi mgłami, przewalającymi się nad knieją, jął się wyłaniać jeden głos najbliższy, dziwnie niecierpliwy, natrętny. Był ni to ponury syk puchacza, ni to kłapanie głuszca na tokowisku.
Dźwięk ten nie od razu wdarł się do słuchu siedzącego człowieka, lecz w końcu dotarł do świadomości jego, zmusił do podniesienia głowy i obejrzenia się.
— Ssy — ssy — cza — cza — cza! — zgrzytały dziwnie natarczywe poszepty.
Po chwili znowu, jeszcze bardziej natrętnie:
— Sssy — ssy — ssy! Cza — cza — cza... a.
I nagle coś nieokreślonego, jak gdyby westchnienie, jęk, czy cicha klątwa.
Stłumiony, tajemny dźwięk, który wydać mogło tylko gardło ludzkie.
Lis nieznacznym ruchem podciągnął ku sobie karabin i namacał kurek.
W tej chwili posłyszał wyraźnie cichy, przenikliwy szept:
— Sprawiedliwy człowieku!... ss... cz...
Zesłaniec zrozumiał, że to człowiek czai się, ukryty w chaszczach, a wiedział również, że nie był to wróg, lecz jeden z tych, którzy przezwali go „sprawiedliwym“, co go rozrzewniało zawsze i cieszyło niewymownie.