Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/93

Ta strona została przepisana.

szycielem-Bogiem-Stwórcą, dziękował za łaskę i ukojenie, błagał o opiekę nad tę, którą umiłował był na całe życie każdym drgnieniem serca, każdą myślą...
Ledwie przedświt białawy sączyć się zaczął, zesłaniec zagotował wodę w kociołku, przyrządził herbatę i obudził policjantów. Przy śniadaniu zapytał, czy ma wolny wybór miejsca na chałupę. Leszczenko zaśmiał się i machnąwszy ręką odparł:
— Cała ta połać tajgi, aż hen, do Jeniseju, jest waszym teraz państwem. Ha! Możecie się tu carem okrzyknąć, bo poddanych macie bez liku... niedźwiedzi, wilków, rosomaków, łosi, jeleni, rysiów i wszelkich innych, zębatych i skrzydlatych!... Nie tylko na Ałgimie, ale i na Nelemce, Symie, Wydczesie... wszędzie możecie budować osadę, uprawiać rolę, przemysł łowiecki, rybacki, grzybowy, jagodowy i orzechowy, bo tak właśnie, słowo w słowo, głosi o tym punkt piąty instrukcji o zesłańcach, osiedlonych w najdalszych częściach tajgi Symskiej.
Skończył, lecz pomyślawszy przez chwilę dodał z uśmiechem:
— Jeszcze wam powiem, że tu choć diablo odludnie, będziecie za to wolniejsi i bezpieczniejsi, bo ani zły człowiek do takiej puszczy nie zajrzy, ani my tu nigdy nie przyjedziemy... bo i po co? Stąd już nikt nie ucieknie... O tym dobrze wiedzą w kancelarii gubernatorskiej!
W godzinę po tej rozmowie Lis stał samotny przed szałasem i słuchał.
Już z daleka dochodził go słaby turkot wózka i jękliwy głos dzwonka, uwiązanego do uprzęży koni, uwożących policjantów. Minęło jeszcze kilka minut i na polanie zapanowała martwa cisza...
Spłoszył ją wnet obcy, taki dziwny, nigdy tu niesłyszany dźwięk.