Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/94

Ta strona została przepisana.

Stojący przed szałasem człowiek, niezwykle barczysty, o twarzy pogodnej i beztroskiej, pogwizdywał wesoło:
— Marsz, marsz Dąbrowski...
Mazurek ochoczy, jurny biegł coraz dalej i dalej, aż podchwyciło go echo i poniosło.
Dokąd?
Chyba na wszystkie strony, poprzez jary i uroczyska dzikiego, pustynnego Czin-Waru, a może jeszcze dalej...


ROZDZIAŁ X
W ZAPADŁYM KĄCIE

Władysław Lis należał do ludzi, dla których życie składa się z myśli, popartych natychmiastowym czynem. Nic nie mogło zmienić jego bujnej natury. Był takim jako kadet w korpusie petersburskim, pozostawał takim w bitwie pod Stoczkiem i podczas szarży ułańskiej na Grochowskim polu, takim też czuł się i tu, w nieznanym mu uroczysku Czin-Waru.
Ledwie zamilkły dzwonki odjeżdżających policjantów, zesłaniec począł znosić swoje rzeczy do czumu i uważnie przeglądać je pogwizdując i mrucząc do siebie:
— Prochu, kapiszonów, kul — starczy... fiut! fiut! Przyodziewek — w komplecie... Fiut! Z prowiantami za to... fiut, fiut!... gorzej. Dwie cegły herbaty... kawał cukru... sucharów worek... fiut! Dwie garści soli... fiut!... Dwa połcie słoniny... przednia, bo to od Rodionowego wieprza! Fiu-u-u-t! Pięć wiązanek „jukoły“... Ha! Tyle całej parady! Fiut! Dobrze, żem zabrał ze sobą małą sieć... Hej, nic mi nie będzie!
Beztroskie pogwizdywanie przeszło znowu w rytm mazurka Dąbrowskiego. Przy tym skocznym, pełnym animuszu motywie Lis okrywał starannie swoje mienie wojłokiem i obwiązywał mocnym rzemieniem.
Myśl jego pracowała sprawnie i szybko: a więc zatka