Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/95

Ta strona została przepisana.

oto sobie żerdziami wejście do szałasu i przytłoczy kłodą zwalonego drzewa, a potem weźmie karabin, prochownicę, torbę myśliwską z sucharami, kociołkiem i herbatą, nie zapomni też o sieci, małym kocu, siekierze, i — ruszy we wskazanym przez Wotkuła kierunku. Musi dojść do Ałgimu i rzucić okiem na te błogosławione okolice, o których z takim zapałem mówił Samojed. Niezawodnie coś się spotka w tajdze, coś się upoluje...
Wkrótce już wchodził do tajgi. Przestał gwizdać, bo opadły go wnet niezliczone roje bąków i drobnych zjadliwych muszek — tego syberyjskiego „gnusu“, istnej plagi dla ludzi, koni i zwierząt. Poza tym należało posuwać się ostrożnie i cicho. W chaszczach kryły się obszerne, grząskie moczary ze sterczącymi kępami i bulgocącym pod stopami bagnem. Na czarnej, rozmiękłej ziemi widniały liczne ślady.
Lis mógł rozpoznać zaledwie niektóre z nich. Spostrzegł więc doły, wyciśnięte kopytami łosi i racicami jeleni. Zdziwiły go bardzo ślady bosych stóp ludzkich.
— Co, u licha?! — mruknął. — Czyżby Wotkuł na bosaka przekradał się przez ten gąszcz i trzęsawisko?! — tak rozmyślając doszedł do niewielkiej wyżyny, gdzie się urywały moczary. Nogi zesłańca nie grzęzły już w rdzawym lub czarnym i cuchnącym błocie, ale za to musiał się teraz przedzierać przez zwikłaną sieć krzaków i suchych, twardych badyli. Tam i sam rumieniły się grona czerwonych jagód — „moroszki“, „oblepichy“ i „kniażeniki“. Zrywał je i jadł, głośno cmokając, bo kwaśne jeszcze były i cierpkie.
Gałęzie niskorosłych modrzewi i pędy krzaków czepiały się kurtki i butów, opasywały stopy, więc potykał się co chwila, cicho, ale siarczyście klnąc i od czasu do czasu torując sobie drogę siekierą.
Brnął dalej, a zjawiający się nagle instynkt łowiecki podszeptywał mu, aby był czujny i baczny. Nozdrza mu się