Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/103

Ta strona została przepisana.

panom swoim poderżnął lub czerwonego kura puścił i... zbiegł do puszczy.
Sunęli tacy straceńcy, niby rysie, czujne a groźne, na wschód, a, dotarłszy do Filsandy, pozostali, pod obroną korsarza bezpieczni i jutra pewni.
Straszne to było schronisko, bo baron Palen okrutny był i prawa znać nie chciał, za króla i boga na Filsandzie się uważając. Nieraz więc buchał strzał z pistoletu i człowiek padał za burtę okrętu, niejednego zrzucono ze skalistego cyplu do zwary morskiej, na ostre rafy; w lochach marnieli z głodu jęczący w łańcuchach skazańcy nieszczęśliwi, których gniew Boży ręką barona pokarał. Lecz ci, co pozostali, byli to ludzie na schwał, co serca umieli zdławić w sobie i, nienawidząc okrutnego pana, służyli mu wiernie, zemstę głęboko tając i w oczy ludziom nie patrząc.
Wojtek Kubala wszystkich ich obiegł po rozmowie z rycerzem i do nowej sprawy przygotowił. Zabiły mocno zduszone serca, podniosły się głowy i wyprężyły się szerokie bary.
— Widzi mi się, że ten łaszek nie zrobi na hałaj-bałaj! — mruknął, szczerząc mocne zęby, Warmjak Kostek Hanik, wysłuchawszy pazia.
— Ten ci to dycht inszy pan! — podtrzymał go młody Kaszub, Otto Balke. — Czy widzieli wy jego, jak on hiszpańskich ciurów proł? Ino skry leciały, a siabla kiej łyskawica mig-mig — i już koput!
— Srogi to pon, bojowny i do cynów sposobny oj-jej! — zgodził się ponury, do bryły czarnego bazaltu podobny Kaszub, Michał Muża, a mówiąc to, obwijał dokoła dłoni cienką linkę i, szarpnąwszy, rwał ją, jak nikłą nitkę.