Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/123

Ta strona została przepisana.

— Proszę waszmościów na pokład!
Gdy goście weszli na dek, pan Haraburda, prostując się po wojskowemu, jął recytować:
— Brygantyna „Dumna Filsanda“, opatrzona w czterdzieści dział i załogę z pięćdziesięciu ludzi — szypra, bosmanów, kwatermistrza, komendorów i czeladzi okrętowej. Załoga — polska; dowodzę jej ja — towarzysz chorągwi pancernej, dawniej wielkiego hetmana koronnego Stanisława Żółkiewskiego — Władysław Haraburda! Brygantyna — zdobyczna, okrutnie zbrojna, zasobna i lotna, oddaję ją we władanie wieczyste Rzeczypospolitej ad aeternum dominium maris Baltici! Niech żyje ojczyzna!
— Hurra! Wiwat! Hurra! Niech żyje! — zagrzmiały okrzykami szeregi czeladzi.
— Fantasmagorja, zjawa, abo co? — pytał pan starosta Weyher, przecierając oczy.
Pan Bąk-Lanckoroński uważnie przyglądał się rycerzowi i potrząsał głową, co u niego oznaczało zdziwienie. Nareszcie podszedł do niego i, wyciągając dłoń, zapytał:
— Czy dobrze słyszałem godność? Imć pan Władysław Haraburda?
— Tak jest! — odparł rycerz.
— Proszę, proszę! Tośmy się gdzieś już spotkali ze sobą?! — zawołał kasztelan.
— Pan kasztelan raczył mnie zaprosić do Tczewa w odwiedziny, więc przybywam, — odparł z uśmiechem pan Haraburda.
— Gdzie to było? — pytał pan Lanckoroński, trąc czoło.