Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Pan Haraburda grasował oddawna w pobliżu pobrzeży Estonji i Kurlandji, napadając galery szwedzkie, topiąc je, wybijając do nogi żeglarzy i przewożone oddziały wojska. Napady swoje czynił po nocach, lub w dzień, gdy szturm kotłował morze, miotając statkami i ludzi pozbawiając ducha.
Gdy nadpłynęła niemal cała armata szwedzka z głównemi siłami, które miały przekroczyć granice Rzeczypospolitej i do jej serca dotrzeć, „Zjawa Morska“ ukryła się wśród raf fińskich wpobliżu Hange; tu zaopatrywano się w wodę i ryby, poczem znowu rzucano brygantynę ku brzegom Estonji i Kurlandji, nieprzyjacielowi bez wytchnienia szkodząc.
Podczas przymusowych dryfów, gdy żagle na łęcinach były upięte, lub w dni sztylu fladrowały bezsilnie, pan Haraburda myślą biegł ku żonie. Przez długie tygodnie był spokojny, lecz pewnego razu, stojąc przy relągu deku i przyglądając się żeglarzom, wyciągającym sieci, uczuł rycerz, że serce mu bezprzyczynną trwogą się ścisnęło i nagle kołatać zaczęło gwałtownie.
Coraz częściej i częściej myśl jego pochłaniały wspomnienia o żonie, a dręczący lęk o ukochaną kobietę nie opuszczał go. Przestał rycerz sypiać po nocach i krokami mierzył, zadumany, pokład od sztaby do rufy, zaciskając zimne ręce i marszcząc brwi.
— Czuj duch! — mruczał do warugi, patrząc na rycerza, Muża. — Zamyśla nową pławbę komendant!
— Powiadają stayy ludzie, ojce, ze kiedy cłowiekowi se nie śpi, opadają go niewidocne skrzaty i piją krew! — szeptał kwatermistrz, siedzący przy bezczynnym rudlu.