Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/210

Ta strona została przepisana.

— Nie rozumiem! — odpowiedział po szwedzku aptekarz, a Muża słowa jego po polsku powtórzył.
— A nie dobrze, nie dobrze znajomków nie poznawać! — szydził Kubala. — Przecież rozmowę mieliśmy niemiecką w Gdańsku, przy Długowsi? Szukałem ja ciebie długo, brachu, bo Roza Lindstrom z katowni gdańskiej ukłony ci piękne przesyła i do kompanji zaprasza!
Swen milczał uparcie i wtedy zaszła rzecz straszna, a losy ludzkie odmieniająca. Imć Kubala wpadł w szał, obalił aptekarza na pokład i, zwracając się do swoich majtków, krzyknął:
— Ten czarownik naszą panią chciał zatruć na śmierć! Hej, chłopcy, zedrzeć mu skórę z grzbietu!
Straszliwe krzyki i jęki długo rozlegały się a umilkły dopiero wtedy, gdy Swenowi z obdartą z grzbietu i ramion skórą, Kubala własnoręcznie, po chłopsku usiadłszy na nim, nożem gardziel niby wieprzowi poderżnął.
Po tej kaźni straszliwej, której z przerażeniem przyglądała się cała szwedzka załoga, stojąca pod lufami pistoletów polskich żeglarzy, imć Kubala zwrócił się do wystraszonych nieprzyjaciół z taką mową:
— Kto zdechł — tego w miech, a skórę — na górę! Teraz do was się, brachy, zabierzemy po — swojemu! Zdrajcę przebraliście w szaty wielebnych, pobożnych ojców-jezuitów, — to zdrada! Ciurowie temu nie winni, tylko starszyzna. Stryczek i na łęciny z nimi! Wy — ludzie, których tu widzę w szatach duchownych — nie wierzę wam! Suponuję, że wszyscy jesteście przebrani, jak na maszkarze, bo skóra na was ścierpła. Żeby więc wilk był syt, a owca cała,