Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/221

Ta strona została przepisana.

— Gwałtu rety! Ja tu gadu-gadu, a lekcji nie odrobiłem! Spuści mi jegomość lanie!...
— Spuszczę, pewnikiem! — krzyknął za nim pan Haraburda i poszedł na spotkanie okazałego Włocha, Ottoboniego, wychodzącego na pokład.
Na galjonie wkrótce zakipiała praca. Okrętnicy gdańscy i robotnicy portowi pompowali wodę z rumu, a wprawni ciesielscy czeladnicy zbijali uszkodzone tarcice, nakładali nowe poszycie, smolnemi konopiami i gorącym targanem uszczelniając podwodną część galjony.
Była to trudna i żmudna robota.
Na trzeci dzień stójki w Brugji pan Haraburda ciągle zbiegał do rumu, aby się przekonać, czy nie puszcza poszycie i czy przez niewidzialne szpary nie sączy się gdzieś zdradliwa woda morska.
Wychodząc z rumu na pokład, ujrzał łódź, przybijającą do burty okrętu.
— Pismo do kapitana! — krzyknął majtek, wrzucając papier na dek.
Było to zaproszenie dla kapitana polskiej galjony na holenderską fregatę „Van Fliessen“, stojącą obok.
Przebrawszy się, pan Haraburda udał się na holenderski okręt.
Spotkało go przy trapie dwóch mężów wspaniałej, okazałej postawy. Rycerz odrazu poznał w nich wojowników, którzy nie z jednego pieca chleb jadali. Obydwom już siwizna mocno przyprószyła gęste czupryny, lecz z bronzowych twarzy biła moc i odwaga, a oczy nawykłe do patrzenia w bezkreślną dal, miały wejrzenie ostre i drapieżne.
— Nazywam się Jan Koen, a to mój przyjaciel —