Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/234

Ta strona została przepisana.

roka Mahometa i rychło do znacznych godności dochodzili.
Takim poturczeńcem był potężny emir El-Ajaczi. Był to holenderski żeglarz Van-Eljack, uczestnik wielu śmiałych wypraw holenderskich karawel na dalekich morzach.
— Cóż to za ludzie? — pytał emir.
— Mówią, że są z Polonji, władco! — odparł jeden z korsarzy, przykładając dłoń do piersi, ust i czoła. — Niech Allah da ci moc na długie lata, emirze!
Jakaś myśl błysnęła w zimnych, jasnych oczach El-Ajaczi.
— Kraj nasz nazywają Turcy — Lechistanem! — rzekł po niemiecku pan Haraburda, nie mając nadziei, że go ktoś pośród czarnych korsarzy zrozumie.
Nagle jeden z okazałych amir-el-bachrów, stojących za emirem, uderzył się szeroką dłonią w czoło i zawołał do władcy:
— Wspaniały panie, orle morski, ja znam ten kraj! Gdy padyszach prawowiernych chodził do Europy z wojną, jam przewoził na okrętach jego waleczne wojska. Padyszach spotkał w polu wojowników z Lechistanu, którzy zuchwale drogę janczarom sułtańskim zagrodzili i piędzi swej ziemi nie ustąpili. Sam padyszach nazywał Lechistan — legowiskiem lwów!
Res Publica Polonia? — zapytał El-Ajaczi.
Res Publica Polonia — powtórzył rycerz, czując, jak mu serce bić przestało.
— Co umiecie robić? — padło pytanie w języku niemieckim.
— Okręty wodzić po morzach... — zaczął rycerz.
— Sami to potrafimy! — przerwał mu emir. — Więcej co?