Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/241

Ta strona została przepisana.

palonych kamieniach jeńcy przechodzili wyschłe łożyska rzek i potoków, gdzie nie znaleziono jednak ani kropli wody ani skrawka zacienionej ziemi. Przecinał bowiem wtedy smutny orszak kamienistą, jałową pustynię Dżebilet.
Jeźdźcy prowadzili swoją zdobycz, omijając zaludnione miejscowości i zatrzymując się tylko przy rzadkich studniach, gdzie dzicy pasterze paśli stada baranów i chude „naga“ — wielbłądy, budzące w przesądnym Kubale zabobonny strach.
— Potwory piekielne!... — szeptał imć Wojciech, kryjąc się za plecami pana Haraburdy.
— Nie są to żadne monstra! — uspokajał go rycerz. — W ostatniej wojnie z Turczynem widziało się dużo owych bydlaków. Noszą one na grzbietach ciężary wszelakie, niby konie...
— E! Co jegomość też powiada! — oburzał się Kubala. — Ładny mi bydlak, co zajrzy ci w oczy ślepiami, dużemi jak talar, a później pluje ci w gębę aż pluśnie!
W marszu prawie nie karmiono jeńców. Tylko raz na dzień jeźdźcy rozwiązywali skórzane torby i wydawali ludziom po garści suszonych daktyli.
— Brzuchy nam z tego jadła nie urosną! — mruczał mocno podupadły na duchu imć Kubala.
— Lepszy rydz niż nic!... — odpowiadał rycerz, usiłując pocieszyć przyjaciela, acz serce mu ściskał smutek, bo miarkował, że coraz dalej od morza odchodzili, w głąb wrogiego Mohrebu, jak Maurowie Marokko nazywali, zanurzając się z dniem każdym.
Wielu z jeńców pozostało na Dżebilecie. Padli w proch przydrożny, głodem i skwarem zmożeni. Sępy