Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/267

Ta strona została przepisana.

— Jeżeli, waszmość, nie masz do mnie zaufania, tedy nie mów! — rzekł rycerz.
— Wiem, do kogo mówię! — odparł starosta. — Powiem ja tak: Rzeczpospolita nie czuje animuszu i ochoty do tej wojny, bo prowadzi ją król, nie zaś naród! Co nam zawinili Szwedzi! Nie dali królowi Zygmuntowi korony, to nie nasza sprawa! Nie daliby mu jej ani Duńczycy, ani Anglicy, ani Hiszpanie, to i z tymi mielibyśmy wojnę prowadzić?! Jeżeli król szwedzką koronę nad polską przekłada, tedy nie trza było po Jagiellonów ojcowiznę sięgać, waszmość! Aut, aut!
— Prawda najprawdziwsza! — zawołał pan Haraburda. — W swoich rubieżach mamy siłę do robienia! Słabości nabieramy w tej wojnie nieszczęśliwej i czuję, że na niej wyrośnie jakowaś klęska od wschodniej strony...
— W sednoś, waść, trafił, bo już Moskwa i kozacy coraz to śmielej i zuchwałej z nami poczynają, nabierając fiduciam virium i pewności, że nie zbierzemy chętnych, aby defendere hostes ab urbe. Znużyła szlachtę bezowocna wojna, wszyscy chcą spokoju, obmierzły im szable i kulbaki, każden o używaniu myśli abo o gospodarowaniu na opuszczonej roli. Przy takowych myślach magna calamitas spaść na Rzeczpospolitą łacno może!
Amor in patriam i Bóg Najmiłościwszy poratują ojczyznę w ciężkiej potrzebie! — westchnął rycerz. — Ale słyszę, że podwody zajeżdżają...
Panowie uścinęli sobie ręce i wstali.
Gdy pan Łyskowski odjechał, rycerz długo siedział schylony nad papierem, pisząc list. Nareszcie skinął na imć Kubalę.