— Kiej w izbie, jak w barci, jaśnie wielmożni panowie! — mruczał oddźwierny pachołek, stojący przy wejściu do winiarni imć pana Fuggera na Rynku warszawskim.
Trzej dorodni młodzianie, do których skierowane były słowa pachołka, nic nie odrzekli, uderzyli kołatką w okute żelazem drzwi i weszli do obszernej, przyciemnej sieni, z biegnącym w głąb domu korytarzem, o nagłych załamaniach, jak gdyby to były blanki twierdzy.
Ze sklepienia na łańcuchu zwisała trzymasztowa galera kupiecka — znak przynależności właściciela do potężnego związku kupców Hanzy. Latarnia z grubą, kopcącą czerwoną łojówką rzucała niepewne, słabe błyski na szeroką ławę ze zwalonemi w nieładzie deljami, opończami, czamarami i kożuszkami, pilnowanemi przez dwóch hajduków.
Zrzuciwszy na ręce jednego z nich ciepłe, szczekockie burki, do „futrem rybim podbitych“ kaftanów wielkomiejskich niepodobne, weszli do izb gościnnych.
Huczno i gwarno tu było, bo szlachta w ten mroźny wieczór listopadowy obficie popijała, zagry-