Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/75

Ta strona została przepisana.

Pochlebiło to panu Władysławowi, więc uczył się dalej z jeszcze większą starannością.
Wiatr dął posmyczny. Porywna brygantyna pruła morze szybko, aż prysk miotał się przed nią i pienne płachty wylatywały wysoko w powietrze.
Morze było pustynne, jak to zwykle bywa, gdy nadciąga wojna, wystraszająca okręty kupieckie, wiozące towary.
Jednak na trzeci dzień szyper przybiegł do rycerza i zawołał:
— Od nordu dojrzano z fok-marsy dwie galjony!
— Ludzie do armat! — huknął uradowany pan Haraburda, już stęskniony do zgiełku bitwy.
Po chwili wszyscy byli na swoich miejscach. W tylnym teremie przy sterze — kwatermistrz z pomocnikami, przy działach i ambrazurach obydwóch deków — kanonierzy i dekowi bosmanowie, czeladź — przy lochach prochowym i bombowym oraz przy pompach — na wypadek ognia, majtkowie — na marsach — przy żaglach, a inni z hakami i toporami, pod komendą abordażowych komendorów, zaczaili się wzdłuż burt, gotowi do ataku.
— Bandera szwedzka! — rozległ się krzyk z marsy fok-masztu.
— Podprowadzaj waść, mości szyprze, nasze okręty ku nieprzyjacielowi! — rozkazał rycerz.
Na masztach natychmiast wykwitły różnobarwne flagi sygnałów, doniosła się komenda, rzucona przez tubę, rozdarły powietrze gwizdki bosmańskie a morski róg długo ryczał ponurym głosem.
Brygantyny otaczały nieprzyjaciela i, zamknąwszy