Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/97

Ta strona została przepisana.

— Dokazemy! — powtórzył Wojciech. — I ja dokazę i kzywdy swojej dojdę...
— Co ci się przytrafiło, chłopcze? — zapytał rycerz.
— Nie kcę o tem tera gadać, a jak się co pokaze, tedy odśpiwam wsyćko! — szepnął pacholik, a twarz miał dziwnie zawziętą. — Tera odejdę juz, aby nie zwiedzieli się, zem tu do dostojnych państwa chodził...
Wojtek Kubala skłonił się nisko przed rycerzem, pani Wandzie rękę ucałował i wyszedł.
— Dobrego hetmana przygoda pokaże, mości baronie! — szepnął po odejściu chłopaka pan Haraburda i znowu pięścią pogroził.
Słońce weszło, złocąc basztę i blanki zamku. Morze połyskiwało i tęczyło się, zrzucając z siebie mgławicowy płaszcz. Pokrzykiwały obudzone mewy i rybitwy, gnieżdżące się w szczelinach skalistej Filsandy. Szeleja, jeszcze uśpiona i omdlała, z lekkim pluskiem wbiegała i z sykiem cofała się z wąskiej piaszczystej łachy, wyrzucając czarną kidzinę, muszle i różny żyjący drobiazg morski, na który z jękliwym krzykiem spadały ptaki, walczące i swarzące się o zdobycz.
We wspaniałych komnatach, o oknach, zawieszonych ciężkiemi kotarami, na miękkich łożach pogrążeni w sen, spoczywali goście możnego Ralfa Palena i sam baron, śniący o koronie grafskiej, zaszczytach na dworze walecznego króla Gustawa-Adolfa, a może o jeszcze większych i dumniejszych marzeniach, z których nikomu się nie zwierzał przebiegły, umiejący kryć swe uczucia i myśli, zuchwały i przebiegły korsarz bałtycki.