Na czele kompanji szedł stary, powszechnie lubiany kapitan, weteran dwóch wojen.
Opuszczając przed carem szablę, oficer zawadził rękawem o pas, a urwany guzik potoczył się po posadzce.
Cesarz nagle tupnął, podbiegł do szeregu i krzyknął ze wściekłością:
— Kompanja, stój!
Podszedłszy do kapitana, spytał go:
— Nazwisko twoje?
— Kapitan Głotow, wasza cesarska mość — odparł zmieszanym głosem wylękły oficer.
— Nie kapitan, ośle jeden, lecz szeregowiec! — wrzasnął Mikołaj, podnosząc pięść. — Nie możesz być oficerem, jeżeli gubisz guziki na rewji, bałwanie! Kompanja, naprzód, marsz!
W powietrzu zawisła burza. Od najmniejszego kadeta do generała — wszyscy zrozumieli, że straszliwy car był w złem usposobieniu. Dyrektor korpusu zbladł i spochmurniał.
Cesarz potoczył dokoła szyderczym wzrokiem i spostrzegł trębacza.
— No, zuchu, zagraj pobudkę do pogotowia bojowego!
Dźwięki krótkie, urwane, rozbiegające się niby myszy spłoszone, pomknęły na wszystkie strony.
Kolebać się zaczęły płomyki świec w żyrandolach, brzękły żałośnie mętne, stare szyby okien.
— Zuch! — rzekł cesarz i znowu się uśmiechnął.
Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Trębacz cesarski.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.