Oficer, zmieszany i zaniepokojony, na żądanie szlachcica przystał skwapliwie i rozkazał żołnierzom, aby ostrożnie złożyli rannego do powozu.
Pan Kobierzycki kazał stangretowi ruszać i oddalił się, mrucząc pod wąsem:
— Ostrożność dobra rzecz, tylko poco napadać na drodze i od ucha rąbać?... Nie godzi się to...
Jechał, pykając fajkę i słuchając ciężkiego rzężenia nieznajomego.
— Przy karczmie Joski staniesz i po Francuza-cyrulika skoczysz! — krzyknął do stangreta.
Jako też wkrótce zajechali przed karczmę, stojącą przy szosie. Maciej, konie uwiązawszy, pobiegł do wsi i przywlókł za rękaw figurę dziwaczną i wystraszoną.
— No, mośju, kuruj tego nieboraka! — rozkazał dziedzic, wychodząc z sani i ręką wskazując na leżącą w nich postać, otuloną w baranicę.
Przybyły cyrulik, wysoki, chudy, o ostrej bladej twarzy i sumiastych wąsach, z trudem podskakując na jednej nodze, bo drugą miał drewnianą, zajrzał do powozu i śpiewną mową, mieszając francuskie i polskie słowa, mówił:
— Rien[1] widzieć... Ciemno, très sombre[2]... noc... Il faut transporter[3], transportować do karczmy, excellence[4]...