który służył w wielkiej armji de l’Empereur[1] w polskich szwoleżerach... nazywał się Aleksander Fredro... Oh! Il fût le dieu d’éscrime![2] Ale... zaraz... zaraz...
Kulejąc i postukując drewnianą nogą, szybko wyszedł z izby, a gdy powrócił, niósł ze sobą słoik z szarpiami i drugi z jakąś maścią, miednicę, nożyce i gąbkę. Długo obcinał zlepione krwią włosy, starannie obmywał ranę, a potem nałożył szarpie z maścią, obandażował głowę i rzekł:
— Teraz można jechać à la maison...[3] Przed południem gorączka przyjdzie, chory zacznie miotać się... gadać w malignie... Trzeba donner[4] dekokt gorzki i nowy bandaż nałożyć... Ja przyjechać do Pyszków z flaszką, pijawkami i bandażem, excellence?
— Przyjeżdżaj, przyjeżdżaj, mośju, bo, chociaż nie znam tego młodzieńca, okrutnie mi go żal i suponuję, iż krzywda mu się stała, — odparł dziedzic.
Przy pomocy Żyda ułożono rannego na saniach i ruszono dalej, — ostrożnie, aby krew nie rzuciła się z opatrzonej rany.
Była godzina szósta rano, gdy przed pałac Pyszkowski zajechały sanie pana Kobierzyckiego.
Wniesiono chorego do pokoju gościnnego i złożono na tapczanie pod dozorem lokajczyka Szymka, chłopaka młodego, lecz sprytnego i silnego.