— Oj tak, tak! — zgodził się stary kapitan, udekorowany białym krzyżem św. Jerzego. — Stary Pahlen głowi się nad tem skąd wziąć uzupełnienie dla pułków, bo straty mieliśmy ciężkie. Przeklęte Polaki biły się dziś tak wściekle, że nasze młode pułki poszły w rozsypkę. „Swołocz“[1] — to nie wojsko! Wszystkie należy odesłać na tyły i inne podciągnąć pułki...
— Bili się Polacy istotnie zdumiewająco! — zawołał inny oficer. — Czy wiecie, że oni najpierw wystrzelali wszystkich starszych oficerów? Zeszli z pola bitwy generałowie Suchozanet, Afrosimow, Własów i Czuchnin, a w bataljonach to chyba żadnego dowódcy nie zostało!...
— Spasi Bog![2] — zawołał z przerażeniem w głosie Lis. — Tembardziej musimy jechać, bo jutro, z pewnością, zaczniemy atak, a sztab nic nie wie, że Polacy otrzymali świeże posiłki!
— Jutro nie zaczniemy ataku! — potrząsnął głową pułkownik Zorin. — Stary Dybicz ma niucha. Coś węszy, widać, bo postanowił czekać na przybycie korpusu grenadjerów księcia Szachowskoja. Nie ruszymy się z miejsca, bo nasz korpus stracił łączność z korpusem litewskim, a nawiązać jej nie możemy, aby nie uszczuplić całego frontu. Feldmarszałek obawia się napadu polskich wojsk na pułki litewskie, które tak dostały w skórę, że długo opierać się atakowi nie byłyby w stanie. Toll nawet doradzał cofnąć się na pewniejsze po-