Po dziesięciu dniach dopiero powróciła mu przytomność.
Jeszcze słaba, ledwie świtająca, mamideł pełna, zdumienia bezmiernego i przebłysków świadomości.
Lis otworzył oczy i obejrzał się.
Uśmiechnął się blado, spostrzegłszy białe ściany i wielkie okno, przez które świeciło wprost na niego szkarłatne, zachodzące słońce.
Poznał, jak mu się wydało, salę dworu w Pyszkowie.
Chciał poszukać oczami Juljanny, ujrzeć znane mu, miłe twarze Kobierzyckich, pani Truszkowskiej...
Nie mógł jednak poruszyć głową, a nawet wzroku skierować nabok.
Powieki po chwili bezwładnie mu opadły.
Już nic nie widział teraz, lecz pod czaszką, w głębi mózgu zaświtał wątek myśli, rosnąć zaczął jeszcze bezkształtny, co chwila rozpryskujący się na odłamki pytań i wspomnień, aż wpadł w niewidzialne łożysko i stał się zrozumieniem.
Pyszków... Juljanna... Kobierzyccy?