Roziskrzony, przepojony słońcem, osłabły w cieple wiosennem maj, rozmarzony od stugłosej pieśni ptaków byłby prawdziwym majem, niosącym ludziom nowe siły, radość i nadzieję.
Jednak nie było tak w tragicznym 1831 roku na Litwie.
Wieśniacy po wioskach, drobna szlachta po zaściankach, nawet bartnicy, kłusownicy i smolarze, rzadko wychodzący ze swoich kryjówek leśnych, mieli tajemniczy, skupiony, niespokojny wyraz twarzy, nadsłuchiwali, węszyli i szeptali coś sobie do ucha, oglądając się podejrzliwie, nieufnie.
Po drogach leśnych i po traktach ciągnęły kompanje żołdactwa rosyjskiego, skradały się patrole konne; po karczmach przydrożnych, po wioskach i miasteczkach myszkowali szpiedzy, rozsyłani na wszystkie strony przez gubernatora Wilna, gen. Chrapowickiego, i dzikiego, okrutnego Ostroszczenkę.
Bez powodu porywali Moskale Litwinów i Polaków i stawiali przed sądem doraźnym. Bory litewskie prze-