W życiu ludzkiem zdarzają się okrutne chwile, gdy nagle umiera młodość.
Śmierć ukazuje wtedy blade oblicze.
Pod jej tchnieniem zimnem opadają, jak liść jesienny, miłość i radość, ta bezmierna bezprzyczynna, niezgłębiona radość młodego serca i bujnego życia.
W dobie czarnej, niema świtania promiennego, niema purpurowych, szczerozłotych zórz wieczornych.
Tylko mrok, tylko tęsknica, tylko zimna rozpacz uśmiercająca...
Umiera wszystko, a najpierw upada, jak kłos podcięty, wola.
Wola do życia, miłości i czynu... Pada w proch i kona młodość.
Pomór straszny rzuca stokroć straszniejszy siew.
Jest nim beznadzieja, poczucie niebytu wszystkiego, w czem się dusza ludzka pławiła i do czego dążyła, zawsze niesyta, bez przerwy pragnąca, niezmordowanie wpatrująca się w metę świetlaną, płonącą, która zgasła nagle, jak iskra, co tonie w otchłani nocy.