— Czekaj, poruczniku, Bóg da, że sądzonem mi będzie zmienić wszystko, i naprawić to, co zmarnowali Chłopicki i nie w miarę porywczy i pomysłowy pan Prądzyński. Czekaj, rychło już czas ten nadejdzie...
— Oby tak było, — westchnął Lis, — bo chodzę po mieście i wciąż dręczy mię myśl, że oto rozlegnie się warkot bębnów i ktoś, kogo jeszcze nie znam, lecz już nienawidzę, komendę straszną rzuci: „Składać broń! Poddać się“. Panie generale, panie generale, ja tak żyć nie mogę!... Boże sprawiedliwy, ratuj, ratuj!...
— Uspokój się, poruczniku! — mitygował go zmieszany nagle Dembiński.
— Nie mogę! nie mogę! — jęczał Lis. — Już nikomu nie wierzę i nie ufam... Chłopicki, Radziwiłł, Skrzynecki... Jankowski, Bukowski... Giełgud, Chłapowski... nawet on... Dwernicki... wszyscy, wszyscy zawiedli... do klęski rękę swoją przyłożyli!... Jeśli zjawi się jeszcze jeden taki... oto, jak widzicie tu ręce moje, tak porwę go, powiem wszystko, o czem krzyczy każda kropla mojej krwi, o czem szepcą mi blade zjawy, wstające nad polem grochowskiem, kiedy wychodzą one z nieznanych grobów i patrzą na nas żyjących z wyrzutem palącym! Ja nie mogę tak żyć dłużej!...
Dembiński i panowie nie wiedzieli już co robić z tym zrozpaczonym oficerem, więc otoczyli go kołem, starając się go uspokoić i mówili, że jeszcze tli nadzieja w wojsku, że potrzebny jest tylko wódz śmiały i twardy.
Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Trębacz cesarski.djvu/262
Ta strona została uwierzytelniona.