— Tiens[1]?! — zawołała sądziwa pani. — C’est èpatant![2]...
Znowu podniosła do oczu szkła i badawczo przyjrzała się młodzieńcowi.
— Założyłabym się, że takim być musiał Wańko z Lisowa... Rodzinne cechy nigdy nie zanikają w Lisach — zawyrokowała stanowczo. — C’est merveilleux![3].
Chłopak słuchał tego, jak na niemieckiem kazaniu, i wciąż się kłaniał.
Odetchnął z ulgą, gdy mógł wreszcie odejść. Tańczył później z jakąś pulchną krasawicą, przybyłą na bal z Moskwy. Ta przyciskała się do niego wybujałą piersią i, przewracając oczy, szeptała słodko:
— Pan tańczy, jak Febus... Szkoda tylko, że nie ma pan ostróg... Ach, przepadam za „malinowym“ brzękiem ostróg! A jak pan cudownie gra! Nigdy nic podobnego nie słyszałam, chociaż w korpusie papy są znakomici trębacze... Powiedziano mi, że zostanie pan przydzielony do świty jego cesarskiej mości? Ach, wtedy spotkamy się jeszcze nieraz! Nieprawdaż? Pan przypomni sobie skromną prowincjonałkę?...
— A to ci babsko szarżuje? — myślał Lis, lecz na głos tego nie wypowiedział. Mruczał tylko jakieś niewyraźne słowa i wypatrywał wolne krzesło, na którem mógłby usadowić „skromną prowincjonałkę“ i drapnąć od niej jak najdalej.