— Wiadomo, panie kapitanie, że nie będziemy cackać się z buntownikami! W razie czego, pod drzewo i ołowiem w łeb! — odparł porucznik. — Ośmielę się poprosić o swoją manierkę, bo mróz po kościach chodzi.
Kapitan oddał prawie wypróżnioną flaszkę towarzyszowi i głuchym, grubym głosem, jął nucić:
— Ach ty Wołga, Wołga — mać rodnaja!...[1].
Potem długo krzesał ognia, aż zaćmił fajkę i, pokrzykując na żołnierzy, czekał na ukończenie szałasu.
W godzinę później, gdy mrok już zapadł, w obozie poczęły milknąć głosy.
Po posiłku żołnierze pokładli się na ściętych gałęziach świerkowych i, przyciskając się do siebie, zasypiali.
Ogniska, zrzadka podsycane przez trzech stojących na czatach żołnierzy, przygasały powoli.
Cisza zaległa brzegi jeziora. Czasem tylko rozległo się tęgie chrapanie śpiących, parsknięcie konia lub jakiś nieznany głos leśny dobiegał z kniei.
Jeden z wartowników podszedł do brzegu, zarośniętego szuwarami, i głowę wytknął nad niemi, aby zajrzeć na lodowatą powierzchnię Świtezi, gdy w tej samej chwili jakaś postać wychynęła z oczeretów i jednem uderzeniem obaliła żołnierza na śnieg.
— Co tam takiego, Michajło? — spytał inny Moskal, stojący o kilkanaście kroków dalej.
- ↑ Wołga (rzeka) — matko rodzona.