szereg lat później opowiadał poeta Micheletowi — z głową wspartą na łokciu, zadumanych: tak się przyzwyczaili do niewygód, tak odwykli od dłuższego spoczyku, że w końcu utracili sen. Któregoś dnia, podczas rozmowy z nimi, przyszły twórca Pana Tadeusza, uderzony dziwnym wyrazem twarzy tych wiarusów, zapytał ich poważnie a z naiwnością dziecka: »Jesteście starzy bardzo, czemuż więc opuściliście wasz kraj, aby aż tutaj podążyć?« Na to jeden z grenadyerów, gładząc siwe wąsiska, odrzekł w imieniu swych towarzyszów: »Bo nie mogliśmy go opuścić, zostawić go samego«.
Był to głęboki głos wielkiej armii (konkluduje Michelet). Nie mogliśmy go opuścić, zostawić go samego! Więc dla tych wiarusów nie liczyły się nowe pokolenia i te pięćdziesiąt plemion, które Napoleon ciągnął za sobą. Bez nich Napoleon byłby sam. Serce, bijące w piersiach tych bohaterów, przewyższało jeszcze ich poświęcenie![1].
W chwili, gdy się rozgrywały te tragiczne wypadki, Mickiewicz był uczniem 4-tej klasy, a jaki był w tych latach, o tem pięknie pisze Ignacy Domejko, jeden z jego przyjaciół najserdeczniejszych: »Nie ukrywał odrazy do ludzi nienaturalnych, fałszywych lub skłonnych do uniżania się przed siłą lub majątkiem; brzydził się przesadą; lubił przestawać z ludźmi zdrowego rozsądku i praktycznego rozumu, ale stronił od rachunkowiczów i samolubów. Był nielitościwym biczem na przechwałków, a przebaczał raczej dumie, niż udanej skromności. Od dzieciństwa szanował ludzi pobożnych, szukał ludzi uczuciowych, a cenił nadewszystko miłość rodzinną, domową. Nie był jednak nigdy w rozmowie i obejściu sentymentalnym, ani zbyt łagodnego, słodkiego ujęcia, i w twarzy jego pięknej i szlachetnej przebijał raczej rozum niepospolity, niekiedy posępność, niż wielka czułość i łagodność«[2]. Takim był Mickiewicz, będąc w szkołach, takim pozostał przez całe życie...
Wielce podobnego usposobienia, choć weselszy i bardziej potulny, był Jan Czeczot. Kolega ze szkolnej ławy, na której od pierwszej klasy prawie ciągle siadywali przy sobie, był to